Cudowny czas, gdy w ciemności zaczyna pojawiać się blask, nieśmiały, jakby bał się wychylić zza horyzontu. Ledwo widoczna poświata, złudna jak nadzieja i cierpliwa jak ona.

Powoli mija czas.

Niebo rozjaśnia się o pół tonu od wschodu, a powietrze zaczyna nabierać stalowego odcienia. Później pojawia się w powietrzu popiel rozświetlający nieco bardziej ciemność. Czasem jest lekko zabarwiony żółcią, czasem fioletem. Wtedy to przylatują w stronę miasta wielkie stada wron. Obsiadają drzewa, anteny, dachy, by zanim się rozjaśni odlecieć. Wieczorem będą leciały w drugą stronę.

Chwilę później w zależności od warstwy chmur pojawiają się na niebie szarości, granaty, fiolety i szare żółcie, ale gdy ich brak niebo zabarwiają pomarańcze, róże i żółcie. Wszystko jest rozbielone wilgotnym, chłodnym, porannym powietrzem, tworząc pastelowy świat, senny jeszcze. Niebo niespiesznie przechodzi przez cyjan podążając w stronę błękitu. Zanim się całkiem rozjaśni pojawią się na nim jerzyki.

Wróble dyskutują w gniazdach pod dachem zanim ćwierkając przeniosą się na drzewo, kos – nocny śpiewak, nadal wykonuje arię, a na dachu sąsiada wylądowały dwa gołębie. Tak wcześnie? Wreszcie przyłączą się z trelem rudziki, pierwiosnki, bogatki, kowaliki.

Patrzę, jak wróble buszują w ledwo pozieleniałych gałązkach wierzby.
– Dzień dobry – słyszę szept.
– Dzień dobry Świecie.